niedziela, 17 listopada 2019

Maraton Kampinoski 16 Listopada 2019

Zawsze chciałem, żeby mój pierwszy start w maratonie był wyjątkowy. Żeby to nie było po prostu przeklepanie 42km, ale żeby płynęła z tego dodatkowa frajda obcowania z przyrodą, najlepiej nieokiełznaną.

Przez lata siedział mi w głowie Hardangervidda Marathon - norweski sentyment, góry i fiordy. Natomiast z 3-latkiem w domu i wymagającą pracą okazało się, że logistyka jest dość karkołomna. Dlatego stanęło na tym, aby to nie był bieg uliczny, ale możliwie blisko domu. Maraton Kampinoski spełniał wymagania.

Pogoda dopisała - ok. 10st., lekki wiatr nieodczuwalny w lesie. Słońce momentami wychodzące zza chmur tworzące niesamowite, miękkie światło sączące się przez jesienne liście.

Parkowanie samochodu bezproblemowe, chwila czekania w kolejce po pakiet - sądząc po podsłuchanych rozmowach większość uczestników to raczej trailowi koneserzy. Atmosfera luźna, wyglądało na to, że dla dużej części osób to nie był raczej najważniejszy start sezonu.
Krótka rozgrzewka, ledwo wyrobiłem się na start :)



Odliczanie i wio! Początkowo tempo 5:20 przez pierwsze kilometry. Jak cudownie jest mieć miejsce przed sobą i z boków! Coś co jest zmorą dużych biegów (np. 0,5m miejsca z przodu podczas Półmaratonu Warszawskiego to luksus), tu z tym nie ma problemu. Miękkie podłoże, ale bez błota. Standard kampinoski czyli sporo piachu po drodze - często trzeba było wybierać skrajny bok drogi, żeby się nie kopać.

Pierwsze kilometry spokojnie, do pierwszego PK przy Palmirach. Potem chwila asfaltu i dalej w las. Na kolejnych kilometrach powoli zaczęła dopadać mnie tak lubiana biego-faza - myśli płyną własnymi torami, drzewa szumią, słychać śpiew ptaków. Bosko.

Po około 1:15 w ruch pierwszy żel. Tyle się nasłuchałem o słynnej maratońskiej ścianie - monstrualny kryzys, upadek w czeluscie piekielne... Według mojej teorii to nic innego jak efekt nieodpowiedniego odżywiania podczas wysiłku. No ale teorię trzeba sprawdzić na własnej skórze - napieram.

Od około 17km zaczyna się trochę dłużyć, garmin pokazuje lekki spadek tempa (ok. 5:40). Teoretycznie jest spory zapas mocy (tydzień wcześniej półmaraton po lesie zrobiłem ze średnim tempem 5:08). Do półmetka docieram z czasem 1:57.

Trzecia dycha to głównie przejrzysty las sosnowy i sporo pod górę i w dół (jeden kolega co mnie wyprzedzał psioczył na czym świat stoi, że cały czas mamy pod górkę...). Tempo sukcesywnie spada (poniżej 6:00 i coraz wolniej) - wychodzi brak dłuższych wybiegań. Toczę się powoli w kierunku Pociechy. Wpadam na drogę do Truskawia i gdzieś w tym rejonie garmin gubi sygnał GPS (ostatnie tempo ok. 7:00). Na ostatnim PK (teoretycznie 37km) uzupełniam wodę i dalej człapię.

Celem na ten bieg było ukończenie zawodów poniżej 4h - teraz celuję raczej w 4h 10min. Kilka osób mnie wyprzedziło, ale dwóch z nich udało mi się śmignąć dalej na podbiegu (oni marszem ja truchtem). Minęli mnie znowu po jakimś kilometrze.

Już wiem, że dam radę ukończyć zawody, że żadnej ściany dziś nie będzie i kolana wytrzymają. Tylko jeszcze trochę cierpliwości. Na 2km przed metą kolejny zawodnik mnie wyprzedza, ale rzuca ważkie „już niedaleko, OGIEŃ Z DUPY!”. Tym samym poderwał mnie do ostatniego wysiłku i rzucam się do przodu. Rzężę jak stara lokomotywa, pewnie wyglądam jak paralityk z koszmaru, ale wyprzedzam 4 osoby i wpadam na metę z czasem 4:03:50. Lekko gorzej niż plan, ale w sumie jestem z siebie zadowolony. Na mecie czekają Monika z Młodym, czyli najlepszy komitet powitalny :)

Ostatecznie 33 miejsce na 121 uczestników. Zawody szczerze polecam - organizacja taka jaka powinna być, miejsce i trasa super, jeszcze jak pogoda dopisuje - recepta na dobrze spędzony dzień. Do zobaczenia za rok!


środa, 23 stycznia 2019

36. Bieg Chomiczówki 20 Stycznia 2019

Zgodnie z obietnicą chciałbym napisać nieco na temat 36. Biegu Chomiczówki w którym startowałem w zeszłą niedzielę.

Bieg Chomiczówki odbywa się tradycyjnie w trzecią niedzielę stycznia i jest podobno jednym z najstarszych biegów ulicznych w Warszawie.

Mnie do startu skłoniła przede wszystkim lokalizacja - już kilka razy wkurzałem się, że nie mogę wyjechać samochodem z domu (trasa przebiega u mnie pod blokiem), więc w tym roku postanowiłem, że nie przegapię zapisów i tym razem to ja pouprzykrzam życie sąsiadom :)
Dodatkowo termin tak naprawdę bardzo fajny, ponieważ zimą nie ma zbyt wielu zawodów i ciężko wybrać takie, które by pasowały (komentarz do Falenicy - to jest zupełnie drugi koniec Warszawy i równie dobrze mogłyby być w Pułtusku... Tym niemniej może warto wrócić do tematu?). Dodatkowo zimą naprawdę fajnie mi się biega - temperatura lekko poniżej zera sprawia, że poprawia mi się termoregulacja i z tego powodu komfort biegu.

Dystans to 15km, więc w zasięgu nawet przy jakimkolwiek braku treningu (natomiast trochę wcześniej biegałem - bez szału, przez miesiąc 3 treningi po 6km...).

Pogoda z jednej strony idealna - słońce i temp. ok. -4'C, bez wiatru. Ale jakość powietrza tego dnia była bardzo zła (smog był widoczny gołym okiem).

Rozgrzewka w domu, wyjście na 10min przed startem - jeszcze się załapałem na ostanie przemowy, w tym minutę ciszy po śmierci prezydenta Adamowicza.
Potem start i... ruszyli...

Założyłem pierwsze dwa kilometry w tempie poniżej 5:00/km i potem spowolnienie do 5:15/km i tak do końca.

Na początku rwało do szybszego biegu, ale dzięki rzeczywistemu pomiarowi tempa byłem w stanie się przystopować. Po 2km na tyle dobrze szło, że nie zmniejszyłem tempa - była moc. Po około 5km czułem się na tyle mocno, że podjąłem decyzję, że będę starał się trzymać poniżej 5min/km do końca biegu.

Po pierwszej pętli zaczęło się przerzedzać (czuć że było 1500 uczestników, nie kilkanaście tysięcy jak na półmaratonie). Po 10km wyraźnie trudniej mi się biegło - ciało widać jest przyzwyczajone do standardowej trasy treningowej na 10km. Jednak udało mi się trzymać założone tempo, aż do końca.

Sumarycznie wyszło średnie tempo 4:52min/km (total 1:13:36 i miejsce 591/1300), zakwasy na dwa dni.

Z wyniku jestem zadowolony - szczególnie w kontekście powrotu do formy z 2014 roku i rokowań na ten sezon startowy.





niedziela, 20 stycznia 2019

Re-aktywacja

Kolejne parę lat minęło od ostatniego wpisu...

Kilka biegów, kilka triathlonów dalej...

Kilka kolejnych etapów w życiu...

Zatem, czy wystarczy mi siły i motywacji do kontynuowania wpisów z regularnością? Jeśli tak, to o czym chcę pisać? Jaki powinien być cel pisania tutaj? Może te teksy mają mi służyć tylko do zachowania pewnych wspomnień i nie dzielenia się z nim innym... A może jednak powinienem promować te posty i wyjść z założenia, że ktoś może z tego czerpać rozrywkę i... wiedzę?

Ta tę chwilę nie będę rozstrzygał, natomiast mogę napisać (po raz kolejny?), że chciałbym, aby sprawy sportowo-turystyczne częściej tutaj lądowały, tak aby czytając je kiedyś, bym mógł wrócić do nich i uczuć z nimi związanych...

Hulaj dusza - następny wpis będzie o Biegu Chomiczówki :)

wtorek, 5 kwietnia 2016

11 PZU Półmaraton Warszawski

Krótko nt. tego co się działo jak tu się nic nie działo:
W 2015r. była posucha startowa - Harpagan-49 zakończony porażką (zaliczone 59km w 11:20) oraz TInO Nawigator w Mińsku Mazwieckim w listpoadzie na trasie mieszanej (25km biegu i 50km roweru), z którego jestem zadowolony (I miejsce).

I tak nastał 2016...

I stało się.

W niedzielę 3 kwietnia A.D. 2016 stanąłem na starcie Półmaratonu Warszawskiego.
Mimo wczśniejszych gwałtownych zapowiedzi całkowitej rezygnacji z biegania po asfalcie, w tym roku postanowiłem, że będą to zawody inaugurujące sezon startowy.


 Miało na tą decyzję wpływ kilka czynników - myślę, że najważniejszym jest chęć startu w zawodach triathlonowych, a te niestety są rozgrywane w przeważającej mierze na twardej powierzchni (część biegowa). Poza tym dostępność imprez tego typu jest większa niż biegów przełajowych (czyt. prawdopodobieństwo namówienia przez kolegę jest większe :) ). Dodatkowo za 2 tygodnie podejmuję kolejną próbę ukończenia Harpagana (już czwartą :/ ), więc przebieżka na nieco dłuższym dystanie przed zawodami ma również swoje uzasadnienie.

Motywator :)



Przygotowania przed startem niestety nie były zbyt intensywne - ot, kilka przejażdżek rowerem, trochę pływania na basenie i dosłownie kilka wybiegań. Przygotowanie do tegorocznego sezonu wybitnie nie są na poziomie jaki bym chciał widzieć. Dodatkowo problemy ze zdrowiem ciągnace się od Bożego Narodzenia... No ale startowe zapłacone, więc trzeba ruszyć 4 litery :)

Podstawowym założeniem biegu było utrzymanie optymalnego tempa podczas całego biegu, tak aby, na końcówce jeszcze został zapas sił. Praktycznie udało mi się to osiągnąć (brak spadku tempa pod koniec biegu - utrzymywałem przez cały bieg 11-12 km/h). Bieg ukończyłem z czasem 1:49:34 plasując się na 4744 miejscu (na prawie 13 tys. osób).

Z uwag dotyczących samego wydarzenia - jak dla mnie zdecydowanie za duże mrowie ludzi. W pewnym momencie podczas biegu zostałem "otoczony" przez biegnących obok mnie i ogranęło mnie uczucie głębokiej paniki, tak, że musiałem natychmiast salwować się ucieczką do krawędzi trasy, którą już biegłem do końca. Na końcówce kwietniowe słońce dało o sobie znać i poczułem się pierwszy raz w tym roku jakbym był na patelni (czy już co roku będziemy przechodzili z jesienno-zimowej pluchy 0-4st. od razu do upałów powyżej 25st.? Mi się to nie podoba...). Bogaty pakiet startowy, z którego najbardziej się przyda buff, bo swój zgubiłem jakieś dwa tygodnie wcześniej.

Teraz walczę z zajadłymi zakwasami i powolutku zastanawiam się nad taktyką na następne zawody - Harpagan-51 w Bytowie. Nieco mnie to frapuje, bo chciałbym w końcu je ukończyć. Motywacja jest, zobaczymy jak z formą :)

niedziela, 14 grudnia 2014

Zimowe biegi górskie w Falenicy - Bieg 1

Nazwa jak dla mnie bardzo chwytliwa - dlatego przeszukując czesluście internetów od raz zwróciłem uwagę. Szczególnie, że cykl odbywa się w Warszawie.

Każdy bieg odbywa się na wydmie Falenickiej. 3 pętle po 3,33km każda 85m przewyższenia (7 podbiegów) co daje 10km i 255m przewyższenia. Dystans nie poraża, nachylenie w porównaniu do Kieratu też mniejsze, ale treningowo nadaje się idealnie :)





Na ścieżce piach - dużo sypkiego, jak w piaskownicy, na płaskich odcinkach trochę ubitego. Trochę korzeni. Ogólnie fajnie bo w żadnym momencie nie biegnie się po twardym. Fellraisery radziły sobie bez zarzutu.

Na samym biegu trochę tłoczno - startowało około 600 zawodników. Na pierwszej pętli trochę za szybkie tempo narzuciłem, zadyszki dostałem, ale udało mi się utrzymać prędkość. Druga pętla straszliwie się dłużyła, na trzeciej już liczyłem sobie podbiegi, to ten czas jakoś sprawniej mijał. Obrałem sobie pana w koszulce Enea na tempomat, żeby na koniec go wyprzedzić ;) Czas osiągnięty - 46min 50s. Poniżej deklarowanego. Na mecie spędziłem tylko sekundę i zrobiłem szybką ewakuację do auta, żeby w korku nie utknąć.

Ogólnie było bardzo fajnie i z przyjemnością pojawię się 10 stycznia na kolejnym biegu (o ile nic nie wypadnie...).

wtorek, 25 listopada 2014

Salomon Fellraiser - pierwsze wrażenia

No to wczoraj pierwszy raz się przebiegłem w nowych trzewikach - Salomon Fellraiser.

http://www.deportesnomadas.com/WebRoot/StoreLES/Shops/62027401/5226/321D/5832/4762/DC91/C0A8/29C3/16E4/Salomon_Fellraiser_M_DeportesNomadas_Aut_2.jpg

Szukałem butów o bardzo agresywnym bieżniku, nadających na bieganie w terenie zimą - w śniegu i błocie.

W końcu wczoraj udało mi się przetestować buty w dedykowanych warunkach - sypki piasek, śnieg po kostki, błoto. Pierwsze wrażenia spowodowały pojawienie się wielkiego banana na twarzy :) Gryzą piach aż miło, na śniegu (miękkim, mokrym) żadnego szlifu nie zaliczyłem. Stabilność na krawędziach bardzo dobra.


Dzięki stuptutom nic do środka nie powpadało (swoją drogą bardzo fajny sprzęt - wczoraj też pierwszy raz testowane). Butki wygodne, mocno trzymają piętę, w przodzie buta szersze, tak, że palce mają sporo miejsca po bokach.
Na asfalcie czuć wyraźnie klocki.

Póki co jestem bardzo zadowolony, zobaczymy jak będzie dalej :)


piątek, 18 lipca 2014

Kierat 2014



Prolog



Południe, przebijam się przez łąki jakąś polną drogą. Totalne zmęczenie, nogi ledwo się włóczą po ziemi. Słońce przyświeca, jest gorąco i nawet dość silny wiatr nie poprawia warunków. Ledwo myślę. Gdzie ja do cholery jestem? Tych budynków nie powinno tu być. W nogach już prawie 70km marszu, kilka sporych błędów nawigacyjnych po drodze. Czyżbym znowu zabłądził? Dochodzę do zabudowań, widać drogę. Cholera! Myślałem, że PK (punkt kontrolny) 10 jest tuż tuż, a tu okazuje się, że minąłem się z nim i został jakieś 2km na wschód. Załamka. To już koniec, dalej nie dam rady…
Dzwonię do Bizona, żeby mnie zgarnął autem. Cóż, to pewnie nie jest moja ostatnia setka – może następnym razem się uda… Harpagan 33 kończę z zaliczonymi 59 kilometrami.

Przejście 100km w 24h cały czas tkwiło w mojej głowie, ale przez kolejne 7 lat nie czułem się na siłach sprostać temu wyzwaniu. W końcu pod koniec 2013 wziąłem się za siebie i zacząłem powolutku trenować. Początkowo nie myślałem jeszcze o setce, lecz po pewnym czasie ta myśl wróciła. Pomyślałem, że jeśli nie teraz to kiedy? Czuję się doskonale i wiem, że mogę powalczyć. A jako, że lubię stawiać sobie poprzeczkę coraz wyżej – zapisałem się na rajd Kierat. Oprócz pokonania magicznego dystansu 100km na orientację trasa wymaga pokonania co najmniej 3500m wzniesień. Będzie ciężko, ale to jest to co misie lubią najbardziej :)
Planowałem przebyć dużą część dystansu biegiem, za wariant optimum biorąc 22h czasu. Także na treningi składały się głównie biegi, przeplatane ćwiczeniami siłowymi, rowerem i basenem. Cóż, nie należę do bardzo sumiennych osób, więc plany regularnych treningów padły, ale i tak w 3 miesiące wybiegałem 160km.
W końcu pozostał tydzień do imprezy, więc czas na resta. Na 2 dni przed zawodami już mnie rozpierał nadmiar energii. Podróż z Białegostoku do Limanowej autokarami i busami zajęła 3 dni, na szczęście nie zmęczyła mnie aż tak bardzo. Do Limanowej dotarłem o 14, odebrałem pakiet i zainstalowałem się w szkole. Stres narastał. Analiza mapy nieco mnie uspokoiła – wyglądało na to, że 2-3 przeloty będą bardziej wymagające nawigacyjnie, a reszta jest dość oczywista. Ale już się nauczyłem, że wcale nie musi być tak różowo jak na mapie. Cóż, wyjdzie w praniu…
Pakowanie plecaka, napełnianie camelbacka i próba przespania się – niestety nawet mimo muzyki w uszach nie udało się. 45min przed startem powolutku wyruszam w kierunku Parku Miejskiego, gdzie znajduje się start zawodów.
Minuty dłużą się niesamowicie, z większą atencją słucham jedynie odprawy technicznej.  W końcu odliczanie i start! Tłum (wystartowało 717 zawodników) zafalował i zaczął się wolno przelewać przez bramę startową. 

PK 1

Droga oczywista – zielonym szlakiem na Kuklacz. Stwierdziłem, że nie ma sensu nawet wyjmować mapy, bo i tak do punktu będę się poruszał w tramwaju. Obiecałem sobie przed rajdem, że nie dam się ponieść emocjom i zacznę powoli – do pierwszego PK zero biegu. Cóż, jeden zbieg zrobiłem, a tak szybki marsz. Szlak w większości prowadził asfaltem, na koniec dość ostre podejście lasem. Żar lał się z nieba, bardzo się spociłem. Byle tylko wystarczyło wody do PK3 gdzie będzie uzupełnienie.
Tramwaj żwawo wtacza się na Kuklacz

Powolutku umysł zaczął się uspokajać, stres zastąpiło chłodne kalkulowanie sił i wsłuchiwanie się w sygnały z własnego ciała. PK1 - 7km/55min.

PK 2

Czas wyjąć mapę. Do PK2 jest kilka wariantów. Najkrótszy prowadzi przez spore wzniesienie, dlatego postanawiam obiec je od wschodu. Około 1km za PK opuszczam resztę biegaczy i napieram sam. Po chwili widzę biegacza przede mną – super, nie tylko ja wybrałem ten wariant. Droga powoli zaczyna się dłużyć. Mimo 30-stopniowego upału zaczyna mi się robić zimno, przechodzą mnie dreszcze. Co jest? Dopiero 10km a ja się odwodniłem? Hmm… Zobaczymy jak będzie dalej. Dobiegam do przelotówki, 2km i dołączam do reszty biegaczy. Kurcze – spadłem mocno, ale na ostrym podejściu odrabiam stratę wyprzedzając jakieś 15 osób.
Podejście pod PK2

Na górze wydeptany skrót przez łąkę, chwila zbiegu i jest - PK2.

PK 3

Wybieram wariant prosto na południe i się zaczyna to czego się obawiałem – droga jest na mapie a w rzeczywistości się urywa. Trochę przełaju przez bagna, w końcu buty trochę pobrudziłem :D Zaraz trafiamy na asfalt w dół. Po jakimś 1km kilku biegaczy z którymi się poruszałem odbija w prawo, ale mi się ten wariant nie podoba – pewnie znowu się urwie w połowie. Wybieram pewniejszą drogę do Woli Piskulina. Powoli zaczyna się robić ciemno, więc zakładam czołówkę. Upał nieco odpuszcza, czas nieco zwalnia. Nie myślę o niczym konkretnym. Czuję się dobrze – szybki marsz pod górę, zbieg w dół. Docieram do szosy i zaraz jestem w Kamienicy. PK odnajduję gdzieś na uboczu pomiędzy budynkami jakiegoś zajazdu. Uzupełniam wodę w camelbacku, przewracam mapę i jazda dalej.

PK 4

Tylko 3km i 300m przewyższenia do następnego PK. Cały czas niebieskim szlakiem w większości wzdłuż drogi. Prowadzę około 20to osobowy tramwaj – fajne uczucie :P Na PK4 chwila zagrzania się przy ognisku i napieram dalej.

PK 5

Orientacyjnie prosta droga – na południe niebieskim szlakiem przez ok 2km potem odbicie na Goły Wierch i cały czas drogą do piątki. Przyspieszam.
Problem pojawił się tuż za zejściem ze szlaku… Tydzień wcześniej przez południową Polskę przeszły gwałtowne burze, które miały największe nasilenie właśnie w rejonie Limanowej. Oprócz lokalnych powodzi czy zerwań mostów połamały również wiele drzew, które to teraz leżały na naszej drodze. Na pierwsze trafiliśmy przy Gołym Wierchu, ale na trasie były ich setki, zmuszając nas do obchodzenia ich bokiem, nad lub pod, czasem czołgania się, czasem przeskakiwania. Kaleczyły nogi, wyciskały pot i łzy, kleiły ręce żywicą. Walka z dystansem przerodziła się w szkołę przetrwania.
Powolutku przebijając się przez te naturalne zasieki poruszam się w kierunku punktu. Na górskich halach podziwiam rozgwieżdżone niebo – niesamowite zjawisko. A za mną sznureczek czołówek, który przypomina poruszające się koraliki. Światełka na niebie i ziemi :)
Na punkcie pierwsza klasyfikacja – jestem 72! To szybkie tempo nieco mnie niepokoi, ale kolana jeszcze nie protestują.

PK 6

Mały błąd nawigacyjny za punktem, dodatkowe 300m w nogach. Powrót na prawidłowy wariant, skręcamy za kapliczką i kapitalny zbieg w dół! 200m pionu na niecałym kilometrze po wąskiej, leśnej ścieżce. Buty pokazują swój pazur. Dojście do asfaltu, za mostem skręt w lewo i zaczynamy podejście na Lubań – jedno z dwóch mega podejść. Prawie 800m przewyższenia.
 Jest po północy i powoli dopada mnie zmęczenie. 1/3 trasy i ponad 5h wysiłku i skupienia. Według mapy trzeba się trzymać cały czas drogi, więc zmniejsza mi się czujność i powoli się wyłączam. Ciężko powiedzieć o czym człowiek myśli w takim momencie. Tak naprawdę myśli oscylują wokół problemów codziennych, marzeń czy planów, ale raczej pojawiają się jako rozmyte plamy, trudne do uchwycenia, schowane gdzieś w podświadomości. Tylko chwilami nabierają na tyle konkretnych kształtów, że stają się momentami olśnienia, kiedy nagle coś co nie pozwalało nam zasnąć okazuje się, że ma dziecinne proste rozwiązanie i wcale nie trzeba sobie takimi pierdołami głowy zawracać. A wszystko to w głowie miesza się z zapachem świerkowego lasu oddającego ciepłe tchnienie po upalnym dniu, gwiazdami na niebie, szemrzeniem strumienia schowanego w mroku po prawej stronie, napiętymi mięśniami i przyspieszonym oddechem.
Powoli droga się zwęża, dziczeje, aż po kilku kilometrach podejścia po prostu się urywa. Cholera. Dyskutujemy co dalej i w kilka osób stwierdzamy, że nie ma co się cofać, a tam dalej jest coś jakby ścieżka – tja, figa z makiem jak się później okazało. Grupka nam urosła do około 25ciu osób i tak sobie razem się przebijaliśmy przez to nocne piekło zagajników świerkowych, pól krzaków jagód do połowy ud a wszystko pochylone jakieś 40 stopni. Trwało to mniej więcej wieczność nim doszliśmy do leśnej drogi i po chwili do znakowanego szlaku. Na Lubań jeszcze trzeba było się wdrapać jakieś 150m w górę, a żeby nie było zbyt łatwo całą drogę trasowały wiatrołomy. W końcu jest PK, choć jeszcze przed chwilą wydawało się, że znajduje się gdzieś w innej galaktyce.

PK 7

Był tylko jeden wariant nawigacyjny – prosto Głównym Szlakiem Beskidzkim i za Runkiem w dół do Ochotnicy. A po drodze czekały jeszcze setki wiatrołomów. Z Lubonia napierałem razem z Wojtkiem, z którym mijaliśmy się już od 4PK. Coś tam sobie gawędziliśmy po drodze, raczej on niż ja (tak – znalazł się ktoś bardziej gadatliwy ode mnie :P ). Poruszaliśmy się rytmicznie – przebijanie się przez wiatrołom, potem bieg do następnego. I następnego. I kolejnego. I tak w kółko. Ze szram na łydkach powoli sączy się krew, a nogi pokryte są warstwą błota. Momentami chciało mi się płakać, kiedy indziej czułem się jak odkrywca dziewiczej puszczy.
Trochę problemów mieliśmy ze znalezieniem zejścia, ale dobrze wybraliśmy i po 2h 20min od opuszczenia Lubonia przekraczamy na przełaj rzekę Ochotnica i z mokrymi butami meldujemy się na półmetku. Na zewnątrz zaczyna świtać.

PK 8

W Ochotnicy robimy dłuższą przerwę, około 20min. Organizator zapewnił ciepłą herbatę, gorące kubki i kanapki.  W końcu po tych wszystkich słodkich izotonikach, żelach energetycznych i innych snikersach robi się przyjemnie w żołądku :) Zmiana skarpet, uzupełnienie wody i jazda. Ciało zdążyło ostygnąć i na zewnątrz przechodzą mnie dreszcze, jestem sztywny jak kłoda drewna. Pierwsze kroki bolą jak cholera, potem już mi wszystko jedno. Zaczynamy  drugie z dużych podejść w tym rajdzie (wg. organizatorów ok 600m przewyższenia).
Obieramy nieco zły wariant na początku, ale po jakiś 1,5km i skrócie przez łąki jesteśmy na zamierzonej ścieżce. Wojtek już nie bardzo się odzywa, mnie dopada kryzys. Podziwiam widoki, chłonę rześkie powietrze poranka i z niepokojem patrzę na wschodzące słońce…

Przez łąki


Szuram noga za nogą i już powoli świat zamyka się do tego co pod stopami. Nawet widok Tatr skąpanych w różu świtu nie wzbudza we mnie jakiejś wielkiej euforii. W połowie ktoś mnie mija, dopinguje, na 5min budzę się z transu, potem wracam do mego małego mikrokosmosu. Zostawiłem towarzysza z tyłu, mozolnie pracuję na podejściu. Ciężko mi sobie wyobrazić, że jeszcze prawie 50km do mety. Byle do punktu udało się dowlec.

PK 9

Analiza mapy, PK8 Gorc Kamienicki, godz. 6.05

Siadam przy ognisku i zastanawiam się nad sytuacją. Jest mi źle i toczę walkę ze sobą w głowie. Odzywają się dwa głosy, ale nie mogę powiedzieć, który jest dobry, a który zły (kurcze, słyszę głosy - jest źle). Napieraj dalej, ból to droga do chwały! - jeden krzyczy. Drugi - bądź rozważny, złapiesz kontuzję, odwodnisz się, jeszcze śmigło będzie musiało Cię zwozić. No i jest Ci tak źle...
Mogę zakończyć zawody na przełęczy Przysłop, skąd da się złapać stopa lub PKSa. Ale oznacza to, że mój wynik będzie gorszy niż 7 lat temu. a na to nie mogę sobie pozwolić. Dlatego postanawiam doczłapać się na dziewiątkę i zobaczymy co będzie. Ośli upór wygrywa.
Wojtek dochodzi do mnie po jakiś 10min, chce się przespać przez chwilę, ale ja wiem, że jak zalegnę to już na amen. Żegnamy się, życząc sobie powodzenia.
Ten odcinek szlaku znam z innych wycieczek, wiem co będzie za następnym zakrętem. Wiatrołomy nie odpuszczają. Podczas przechodzenia przez powalony, ogromny buk niefortunnie wpadam do dziury po korzeniach, kalecząc sobie dalej nogę i brudząc się w ziemi. Gromkie ‘K*RWA!’ przetacza się przez las. Mam dość, temperatura szybuje w górę. Ale przecież nie zatrzymam się w środku lasu. Kuśtykam więc dalej.
Przełęcz Przysłop. Nie chce mi się myśleć co dalej, jestem zbyt zmęczony. Także trzymam się planu i zejście przechodzi w podejście. Noga za nogą zostawiam kolejne metry. Jest 7 rano, a już jest skwar. Całe szczęście większa część drogi prowadzi przez las. Dzwoni telefon, Monika. Rozmawiamy, opowiadam o nocy i jak się czuję. Dostaję słowa otuchy i wielką porcję motywacji. Może jednak się uda? Dzięki tej rozmowie nastąpił przełom, poczułem wracające siły. Kończymy rozmawiać i zaraz potem ukazuje się wspaniały widok – polana z kilkoma szałasami, a przy jednym z nich dwie sędziny opalające się na leżakach. PK 9 :)

PK 10

Siadam w cieniu szałasu i doprowadzam się do porządku. Wyjmuję apteczkę i smaruję prawą stopę bengayem. Dokucza mi już od paru godzin i czas najwyższy się tym zająć. Od dziewczyn dostaję kanapki, które zagryzam ketonalem i popijam izotonikiem. 63km i czuję się jak Młody Bóg. No prawie :)
Według mapy są dwie możliwości – jeden szlakiem żółtym przez Jasień i Krzystonów na Mogielnicę, drugi to zejście w dół i ponowne podejście w rejon przełęczy Przysłopek i dalej szlekiem na Mogielnicę. Drugi wariant oferuje mniejszą ilość podejść, ale gorszą orientację. Po konstultacji z osobami znajdującymi się na punkcie decyduję się na wariant szlakiem.
Powolutku łykam kolejne kilometry. Zejścia staram się biec, nawet nie wygląda to jak u paralityka. Rozmawiam jeszcze z Olą i rodzicami, czuję wsparcie i motywacja rośnie. Genialny zbieg na przełęcz Przysłopek, długie podejście do Polany Stumorgowej. Trochę przed spodziewanym punktem widzę namioty i pytam się zaspanych mieszkańców czy to jest punkt kontrolny, odpowiadają od niechcenia, że nie. Tak się zastanawiam ile osób ich w nocy obudziło z tym pytaniem :) Jeszcze kilkaset metrów i jest – PK10. Miejsce 87, więc wciąż 1sza setka.

PK 11

Ostatnie duże podejście - z polany na Mogielnicę. Potem zbieg żółtym szlakiem, delektuję się ostatnimi kilometrami w lesie – wracam do cywilizacji.

Zbieg z Mogielnicy

Asfalt, odbicie w prawo i gniecenie kilometrów w słońcu. Jeszcze biegnę - czuję, że umysł chce, ale ciało już nie może. Patelnia. Po drodze skończyła mi się woda i ostatnie dwa kilometry przebiegam o suchym pysku. Na 11stkę docieram wyczerpany, ale z uśmiechem.

PK 12

Uzupełniam wodę, dostaję kanapkę, która choć trochę uzupełnia nadwątlone siły. Znowu trzeba popracować z mapą. Przechodzę na wschodni brzeg Słopniczanki i między zaroślami a budynkami dochodzę w miarę wygodną drogą do mostu (drogi oczywiście brak na mapie). Przewijam się na drugi brzeg i łykam kilometry na asfalcie. Cienia praktycznie brak. Czekam, aż podeszwy zaczną się kleić do drogi. Przecinam krajową 28kę zostając na zachodnim brzegu rzeki. Teraz wariant nieco kombinowany, który musiał ulec zmianie przez remont kładki. Gadam z Moniką, aż do rozładowania telefonu. Mijam fabrykę soków w Tymbarku, przejście przez wiadukt kolejowy (dość ryzykowne), chwila wzdłuż torów. Z naprzeciwka słyszę – skąd ty u licha idziesz? – Nie chce mi się tłumaczyć. 100m i PK12 – ostatni na trasie.

META

Jezuuu, jeszcze co najmniej 10km! Za co? Ja już nie mogę. Ale dowlec się trzeba. No bo jak inaczej? Przecież nie mam po kogo zadzwonić, żeby po mnie przyjechał. Ehhh, napieram więc dalej. Spotkany kolega namawia mnie do dalszego biegu, staram się jak mogę, ale nie udaje się. Zostaję, więc sam. Zmierzam w kierunku Łososiny, potem głównymi drogami na metę. Nuda - asfalt, samochody i ludzie patrzący się jak na ufoludka.
Niebo zasnuwają czarne chmury, spada kilka kropel. Widzę pioruny nad Mogielnicą. Noo, udało mi się - tamci mają gorzej.
Im bliżej mety tym większa euforia mnie ogarnia. Chyba mi się uda zająć miejsce w pierwszej setce! Ale, żeby planom dopomóc zaczynam biec. Boli strasznie, lecz jakoś nie mogę przestać. Poznaję już budynki, skręcam w prawo, przechodzę przez kładkę i jest! 100KM! UDAŁO SIĘ !!!!!!!!! Miejsce 82, czas 20h 44min. Nieźle jak na prawie żółtodzioba :)
Odbieram dyplom, medal i kartę na posiłek. Zajadam kiełbaskę z grilla i czuję jak spływa na mnie błogi spokój. Potem ledwo wstaję od stołu i przechodzę najbardziej bolesne 200m z całego rajdu. Spodziewałem się tego :) Zgarniam rzeczy ze szkoły i idę na busa. Wieczorem jestem w Krakowie i zaczynam rehabilitację... I myślę już o kolejnym ultramaratonie :)

Technikalia:
Dystans 100km i 3500m przewyższenia (minimum, w rzeczywistości było więcej) pokonałem w 20h 44min 35sek, co przy trudności trasy (wiatrołomy, podejścia, nieziemski upał) uważam za duży sukces. Tabela z międzyczasami znajduje się tutaj.

Więcej informacji o Kieracie, tabele z wynikami itd. tutaj.

Co do planów startowych to w październiku na pewno chcę startować w Harpaganie. Jak to się mówi - do trzech razy sztuka.
Chciałbym jeszcze zaliczyć jakieś zawody w sierpniu/wrześniu, zobaczymy jak wyjdzie. A na razie szlifuję formę!